Od kilku lat marzył nam się nietypowy sylwester. Co prawda zdarzało nam się w okresie świąteczno-noworocznym wędrować po górach, nigdy jednak nie mieliśmy okazji przywitać Nowego Roku na szczycie. Tym razem nie daliśmy za wygraną! gdy tylko okazało się, że Sylwester mam wolny od pracy, wpakowaliśmy się w samochód i pognaliśmy pod Babią Górę :-)
Miny nieco nam zrzedły, gdy ujrzeliśmy parkingi pod przełęczą Krowiarki zastawione samochodami. Wyobraziliśmy sobie tłumy na czerwonym szlaku i... postanowiliśmy nadrobić kilometrów, aby objechać królową Beskidów, licząc na spokojniejsze podejście od drugiej strony. Po drodze podziwialiśmy panoramę Tatr w blasku zachodzącego słońca... Zdjęć na podejściu i na szczycie samej Babiej nie robiliśmy - i tak nie oddałyby uroku tych nocnych widoków.
I absolutnie tego nie żałowaliśmy! Zwłaszcza, gdy minęliśmy linię drzew i wychodząc pomiędzy kosodrzewiny, niedaleko ruin starego schroniska zniszczonego przed laty przez lawinę, obejrzeliśmy się za siebie. Siarczysty mróz sprawił, że idealnie przejrzyste powietrze jakby migotało od świateł orawskich wsi i miasteczek. Mimo nocnej pory można było dostrzec łunę od Zakopanego i ciemny zarys Tatr...
Na szczyt dotarliśmy około 20:30, co oznaczało, że mimo nocnej pory, podziwiania widoków i wspinania się po niebezpiecznie stromym płacie śniegu nad ruinami, pokonaliśmy dystans prawie w szlakowym tempie. Było cicho i prawie pusto - nie licząc kilku osób pod ścianką. Babia sprawiła nam jeszcze jedną miłą niespodziankę: pogoda była prawie bezwietrzna, co pozwoliło nam spędzić na szczycie jakieś cztery godziny - śmiałam się, że to nasz swoisty rekord, bo zwykle bardzo szybko nas przeganiała.
Zanim zebrały się tłumy - przechodzące nasze wszelkie oczekiwania - udało mi się nawet zdrzemnąć pod kamiennym murkiem w kokonie ze śpiwora i folii NRC. O północy mogliśmy podziwiać z góry fajerwerki - te w Polsce i te na Słowacji :-)) To tak, jakbyśmy spędzali Sylwestra jednocześnie w Szczyrku, Jabłonce, Lipnicy, Zawoi, a nawet Słowackim Raju! Niesamowite wrażenia...
Muszę przyznać, że oglądanie sztucznych ogni z takiej wysokości, bez huku wystrzałów, miało w sobie coś z magii... Dopóki nie zaczęli strzelać i świętować zebrani na szczycie. Liczyliśmy na - może nie całkiem bezludne - ale bądź co bądź raczej spokojne celebrowanie Nowego Roku w takim miejscu. Tymczasem wyglądało na to, że zapowiada się szalona impreza, więc z opadającymi ze zmęczenia powiekami poczłapaliśmy na dół do samochodu.
Zostaliśmy w Beskidach jeszcze dwa dni. Kolejnego - po tym jak na spokojnie, bez budzików, otworzyliśmy oczy, pojechaliśmy zdobyć Pilsko, po czym zawitaliśmy na nocleg na zbocza góry Żar, zatrzymując się na parkingu oznaczonym tabliczką "TU JEST TO MIEJSCE" (dla niewtajemniczonych: miejsce, w którym grawitacja działa w drugą stronę i np. położona na asfalcie butelka zamiast w dół, zaczyna wtaczać się pod górę).
Ponieważ nie mieliśmy mapy tej okolicy, a co za tym idzie wyrysu szlaków prowadzących na szczyt, postanowiliśmy kierować się instynktem, czyli... brnąć ostro pod górę korytem jakiegoś wyschniętego strumyka. Po drodze natura znów dała pokaz swoich niesamowitych mocy!
Dotychczas wierzyłam, że aby powstała tęcza, potrzebne jest słońce i
deszcz, a tymczasem ujrzeliśmy tęczę przy trzaskającym mrozie i
drobniuteńkim, padającym w dolinie śniegu!!! Najpierw zauważyliśmy jeden pionowy kawałek... A po chwili podziwialiśmy ją w całej okazałości!
Mieliśmy jeszcze pół dnia na wędrowanie przed powrotem, więc podjechaliśmy do zapory i elektrowni Porąbka, a stamtąd wdrapaliśmy się na niewielką pobliską górkę pod nazwą Hrobacza Łąka, gdzie znajduje się wielki metalowy krzyż, stanowiący zwieńczenie Szlaku Papieskiego.
Zeszliśmy akurat na zachód słońca, czując w palcach rąk i nóg nasilający się mróz...
A wracając do tytułu posta... Dlaczego spełnianie marzeń? Dlatego, że to była moja pierwsza górska wyprawa od ponad roku... Dlatego, że gdy przez kilka pierwszych miesięcy choroby nie mogłam siedzieć, leżeć, ani wykonać żadnego gwałtownego ruchu zwijając się z bólu, marzyłam o tym, abym mogła znów zdobywać szczyty! I udało się :-)))
-(-@
piękne zdjęcia, warto spełniać marzenia:) zapraszam do siebie na candy www.mamaszyjezosi.blogspot.com
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam serdecznie. Ale na candy niestety się spóźniłam...
OdpowiedzUsuń