To się jeszcze okaże ;-)
-(-@
Jakiś czas temu na blogu Yadis natrafiłam na zaproszenie do długofalowego wyzwania:
Po wyjaśnieniu Yadis, że wyzwanie - wbrew pozorom - nie ogranicza się do dzianiny, ale dotyczy wszelkich działań kreatywnych i rękodzielniczych - niezależnie od wybranej techniki, postanowiłam spróbować. I tym sposobem mam już siedem pomysłów/tygodni w plecy...
Zgłosiłam się do projektu mając nadzieję, że - jak napisałam w komentarzu u pomysłodawczyni - "będę miała motywację, aby w końcu zacząć robić coś naprawdę dla siebie…" Przecież nie samą pracą człowiek żyje, choćby nie wiem jak ją lubił.
Przeglądając moje wpisy z ostatnich miesięcy można tymczasem odnieść wrażenie, że praca pochłonęła mnie bez reszty, nie dając szans zaistnieć innym dziedzinom życia.... Czy tak było w istocie? I tak i nie... Działalność zawodowa była bowiem w ostatnim okresie tym, na co po prostu MUSIAŁAM znaleźć czas i energię. Nawet jeśli nie starczało ich dla domu i rodziny, nie wspominając już o hobby, czy życiu towarzyskim (nawet tym wirtualnym...).
Co było do przewidzenia, w końcu jednak niewłaściwie zdiagnozowany i zaleczany "na oślep" organizm, coraz bardziej osłabiony fizycznie i psychicznie, upomniał się o swoje prawa. Nastąpił, że tak powiem, strajk generalny w postaci szeregu nocy palącego bólu i bezsenności (po piątej syn zaczął mnie pocieszać, że podobno jest na świecie człowiek, który nie sypia w ogóle i żyje!).
Po wykonaniu szeregu badań (część udało się wydębić od lekarzy, za inne w desperacji zapłaciłam sama) można powiedzieć, że "jestem już w domu"... Przynajmniej na tyle, aby przestano mną w końcu pomiatać, stawiając diagnozy wyłącznie na podstawie wywiadu lekarskiego - bez wykonania jakichkolwiek analiz medycznych - i odsyłać od jednego specjalisty do innego, w celu sprawdzenia, czy to aby przypadkiem nie ten drugi powinien zająć się moim leczeniem i rozliczaniem się za nie z NFZ...
Nie dam sobie już wmówić, że to moi dzicy lokatorzy w postaci kamieni nerkowych są odpowiedzialni za pojawiające się nagle napady gorączki, nieziemskie bóle pleców prowadzące do ograniczenia ich ruchomości, a tym bardziej - za osłabienie siły rąk, drętwienie i zaniki mięśniowe (które coraz bardziej utrudniają moją działalność robótkową).
A muszę przyznać, że obecny stan (zarówno wiedzy, jak i względnego spokoju wewnętrznego) osiągnęłam właśnie dzięki specjaliście z dziedziny urologii, który nie potraktował mnie jako kolejny numerek, ale jak żywego, cierpiącego człowieka, cierpliwie wysłuchiwał kolejnych rozdziałów moich medycznych perypetii, podsuwał pomysły co do dalszego diagnozowania i jako pierwszy nadał imię nękającej mnie chorobie: Polineuralgia! Potem należało poszukać jej źródła...
Zgłosiłam się do projektu mając nadzieję, że - jak napisałam w komentarzu u pomysłodawczyni - "będę miała motywację, aby w końcu zacząć robić coś naprawdę dla siebie…" Przecież nie samą pracą człowiek żyje, choćby nie wiem jak ją lubił.
Przeglądając moje wpisy z ostatnich miesięcy można tymczasem odnieść wrażenie, że praca pochłonęła mnie bez reszty, nie dając szans zaistnieć innym dziedzinom życia.... Czy tak było w istocie? I tak i nie... Działalność zawodowa była bowiem w ostatnim okresie tym, na co po prostu MUSIAŁAM znaleźć czas i energię. Nawet jeśli nie starczało ich dla domu i rodziny, nie wspominając już o hobby, czy życiu towarzyskim (nawet tym wirtualnym...).
Co było do przewidzenia, w końcu jednak niewłaściwie zdiagnozowany i zaleczany "na oślep" organizm, coraz bardziej osłabiony fizycznie i psychicznie, upomniał się o swoje prawa. Nastąpił, że tak powiem, strajk generalny w postaci szeregu nocy palącego bólu i bezsenności (po piątej syn zaczął mnie pocieszać, że podobno jest na świecie człowiek, który nie sypia w ogóle i żyje!).
Po wykonaniu szeregu badań (część udało się wydębić od lekarzy, za inne w desperacji zapłaciłam sama) można powiedzieć, że "jestem już w domu"... Przynajmniej na tyle, aby przestano mną w końcu pomiatać, stawiając diagnozy wyłącznie na podstawie wywiadu lekarskiego - bez wykonania jakichkolwiek analiz medycznych - i odsyłać od jednego specjalisty do innego, w celu sprawdzenia, czy to aby przypadkiem nie ten drugi powinien zająć się moim leczeniem i rozliczaniem się za nie z NFZ...
Nie dam sobie już wmówić, że to moi dzicy lokatorzy w postaci kamieni nerkowych są odpowiedzialni za pojawiające się nagle napady gorączki, nieziemskie bóle pleców prowadzące do ograniczenia ich ruchomości, a tym bardziej - za osłabienie siły rąk, drętwienie i zaniki mięśniowe (które coraz bardziej utrudniają moją działalność robótkową).
A muszę przyznać, że obecny stan (zarówno wiedzy, jak i względnego spokoju wewnętrznego) osiągnęłam właśnie dzięki specjaliście z dziedziny urologii, który nie potraktował mnie jako kolejny numerek, ale jak żywego, cierpiącego człowieka, cierpliwie wysłuchiwał kolejnych rozdziałów moich medycznych perypetii, podsuwał pomysły co do dalszego diagnozowania i jako pierwszy nadał imię nękającej mnie chorobie: Polineuralgia! Potem należało poszukać jej źródła...
Miałam szczęście, że trafiłam na takiego człowieka...
-(-@
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze :-)